Wraz z nadejściem wiosny moja kotka ponownie obudziła w sobie Wielką Łowczynię.
Praktycznie całą niedzielę spędziłem na dworze i miałem sposobność obserwować coraz to kolejne ofiary jej drapieżnictwa.
Najpierw przytargała jakiegoś nieszczęsnego wróbla.
Kolejną ofiarą był dobrze wypasiony gryzoń.
Jednak kolejna jej zdobycz przyćmiła wszystko inne.
Patrzę, biegnie z czymś wyjątkowo dużym i czarnym w pyszczku. Myślę, czyżby kret? Tak kret! Położyła aksamitnego futrzaka na ziemi w pobliżu laurowiśni, zapewne chcąc potraktować go jak większą mysz.
Ten jednak zaczął się błyskawicznie zakopywać. Po około 5 sekundach nie było już go widać, bo zdążył wydrążyć płytki korytarzyk. Wtedy szybko wykopałem zwierzątko. Kiedy szedłem po wiadro z kretem w garści, ów jegomość ofukał mnie, wydając z siebie cała gamę dziwnych dźwięków i wyrywał się, próbując się oswobodzić.
Umieściłem go w wiadrze i wyniosłem na Parku Rozkówka.
Czyżby był to ten osobnik, który nękał mnie ostatnio swoimi kopcami? Oby, oby...
Przydomowy kot to jednak skarb.