Waszyngtonia po zimie była już całkowicie odkryta, co widać na wcześniejszych zdjęciach.
Niestety przyszła nowa zima zamiast wiosny.
-14 to jednak niespotykana temperatura na połowę marca - nie sądziłem, że się zdarzy.
Spodziewałem się niskich temperatur, ale prawdę mówiąc dopiero w weekend (pt-sob, sob-niedz)
Pewnie założyłbym lekkie osłony w piątek, byłem gotów wkroczyć, jednak mróz przyszedł wcześniej.
Nie był to więc żaden eksperyment, choć właściwie warunki ku temu okazały się dobre:
stosunkowo niskie, graniczne temperatury (ale nie zabójcze), czyli -13 przez kilka godzin i zbliżająca się wiosna (czyli warunki do wznowienia wzrostu).
Ze względu na pracę nie paliłem się do okrycia palm w czwartek, ale już około południa zobaczyłem, że liście noszą ślady mrozu.
Stwierdziłem, że nie ma co się przeciskać przez to wąskie temperaturowe gardło i okryłem palmy.
Gdyby uszkodzeń nie było zaczekałbym do piątku, kiedy wreszcie miałem wolny czas.
Nie zmieni to jakoś mojego podejścia do sposobu zimowania trachycarpusów.
Nie da się jednak balansować na linii czasami z niej nie spadając.
Kilkunastostopniowy mróz w połowie marca to jednak, hmm, przykra sprawa...
Zima uszczypnęła mnie, ale poza tym sezon zimowania trachów, jak na tak długą zimę (grudzień - marzec włącznie) okazał się udany.
Przy okazji znalazłem nową metodę okrywania dużego tracha: zamiast owijać go dookoła lub zakładać bigbag lepiej jest postawić maszt
i zarzucić płachtę (teraz jest to gruba agrowłóknina, ale na zimę trzeba coś konkretnego) i związać ją na dole.
Takie ponczo, ale bez otworu